czwartek, 23 marca 2017

Pamiętam, jak jeden z nich walczył

      Liście tak pięknie tamtego dnia fruwały po zachmurzonym niebie. Tak ślicznie bawiły się z powietrzem, tylko co jakiś czas opadając ze zmęczenia. Niektóre wirowały niczym baletnice, nieśmiało podrywając się w przestworza. One również swego czasu nie chciały spaść, a jednak kiedyś musiały się z tym pogodzić.
      Pamiętam, jak jeden z nich walczył. Pamiętam, jak kręcił się, wiercił niespokojnie na niebie, jakby był panem wszechświata. Zagarnął nieboskłon pocięty kablami tylko dla siebie. Był jego monarchą, powoli urzekając swoim pięknem jedynie mnie — osobę, która przypatrywała się temu wszystkiemu zza brudnej szyby zatrzymanego tramwaju.
      Listek fruwał, pomalowany brązem natury powoli skakał na niewidocznych podstawkach — nigdy się nie poddawał, jakby dając nadzieję, że wśród starych, ledwo trzymających się kamienic stanowił jedyną pozytywną migawkę natury. Był wtedy magiczny. Niczym wyreżyserowany fragment filmu zauroczył moje zimne serce, sprawił, że przystawiłam nos do szyby i zafascynowana wpatrywałam się w ten taniec. Nieśmiało pragnęłam chwycić w dłonie cienką błonkę, otulić go ciepłem i nigdy nie pozwolić spaść na chłodną ulicę.
      Mogłam jedynie tylko patrzeć na heroiczną walkę, zakochiwać się w każdym radosnym podskoku ku niebu, które wciąż próbowało zgasić ostatnie tchnienie nadziei małego potwora przestworzy.
      Korony drzew drżały, potężny wiatr poruszał liśćmi posłusznie leżącymi na ziemi. Unosił je lekko do góry, pragnąc późniejszego upadku. A ten jeden brąz natury uparcie latał.
      Pamiętam, jak cichy pisk rozległ się w mojej głowie, drzwi tramwaju wreszcie się zamknęły. Powoli zsunęły się do środka, zamykając dopływ do zimnego powietrza. Ostatnie tchnienie chłodu dosięgło zmarzniętych łydek, wzdrygnęłam się.
      Gdy malutka bestia opada, serce krajało się na myśl, że za chwilę stanie się jednym z wielu, zginie gdzieś pod kołami zupełnie zmielony i zniszczony.
      Jednak ten malutki listek zrobił coś niesamowitego — ponownie zatańczył na równie brudnej szybie granatowego samochodu. Ześlizgnął się, szybko nabierając prędkości, by ten jeden — ten ostatni raz móc wznieść się ku niebu.
      Ta część drzewa, której na świecie miliardy, sprawiła, że zaśmiałam się szczerze tego pochmurnego dnia, wśród równie ponurej dzielnicy.

      Jeden liść tak pięknie swego czasu fruwał po niebie, przyćmiewał magią pozostałe.
      Był dla mnie wyjątkowy. Jedyny i niepowtarzalny, wciągnięty z malutkiej baśni o wróżkach zaklętych wśród fragmentów przyrody.

      Zapragnęłam wtedy powoli rozwiązywać supły wiążące dłonie.
      Chciałam tańczyć tak jak nigdy dotąd, bawić się wśród chmur niczym ptak fruwający w przestworzach. Piórami dotykać niemożliwego, zatapiać szpony w obłokach, bawić się w chowanego z księżycem odbitym na zniekształconej tafli wody.
      Wtedy również zamknęłam oczy, gdy metalowe, potężne koła ruszyły. Stary tramwaj trzeszczał, szmery rozmów powoli ucichły w moich uszach. Liczyła się wolność.

      Wolność wyobraźni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz